Z beztroskiego życia w sam środek beznadziei

Z beztroskiego życia w sam środek beznadziei

»W latach dziewięćdziesiątych żyłem i pracowałem w Bośni-Hercegowinie niespełna trzy lata jako pracownik humanitarny, szef projektu odbudowy i działacz na rzecz pokoju. Pomijając dwa krótkie wyjazdy w okolicach roku 2000, nie byłem tam prawie dwadzieścia lat. Aż do końca lutego tego roku. Dziennik podróży.«

Maribor, Słowenia

Jest słoneczny poranek. Przed nami jeszcze około trzysta kilometrów jazdy autostradą do bośniackiej granicy. My, to jest moja siedmioletnia córka Johanna i ja. Co mnie tam czeka, jeśli po prawie dwudziestu latach jadę do kraju, który właściwie dobrze znam i którego język znam także, ale tak dawno mnie tam nie było? Zjeżdżamy z autostrady od północnej strony Bosanskej Gradiszki. Jeszcze kilka kilometrów i dotrzemy nad Savę, rzekę graniczną między Chorwacją a Bośnią. Na przejściu granicznym nic się nie dzieje. Szybkie spojrzenie na nasze dowody osobiste i jedziemy dalej.

Pierwsze wrażenie


Jeśli się dokądś dociera i ma się wyostrzone zmysły, to powstaje pierwsze wrażenie, pierwsze odczucie. Moje pierwsze wrażenie to radość i niepokój. Osobliwa to mieszanka. Z jednej strony radość, że się spotka starych kolegów i przyjaciół. Kim są teraz ci ludzie? Z drugiej strony ogarnia mnie już po chwili stare, dobrze znane uczucie niepewności. Tak, tak to wyglądało krótko po wojnie. Człowiek nigdy nie wiedział, co go może spotkać. Przeżyłem wtedy tylko parę niebezpiecznych sytuacji, ale pamiętam niepokój o nierównomiernym natężeniu; coś jakby ciało pamiętało lepiej niż umysł i właśnie to wrażenie przeżywam ponownie. Zakurzone drogi, po których niepewnie się jeździ. Ale włączam myślenie: już przeszło dwadzieścia lat, dzisiejsza Bośnia to nie to samo, co kiedyś, mówię sobie. Moje pierwsze spojrzenie pada na znajdującą się w budowie prawosławną cerkiew. Złota kopuła przebija się przez raczej szare domostwa. Ten obraz towarzyszy mi przez pierwsze dwieście kilometrów jazdy przez kraj. Widzę wiele nowych kościołów i meczetów. Nowe meczety w północnej Bośni świadczą o tym, że wypędzeni stąd muzułmanie wracają z powrotem. Więc to działa. Potem wjeżdżam na autostradę – świeżo zrobioną drogę płatną przecinającą Bośnię. To także funkcjonuje. Po lewej i prawej stronie drogi wysokie maszty z flagami Republiki Serbskiej (Republika Srpska, jedna z dwóch części Bośni i Hercegowiny). Po pierwszej godzinie na bośniackich drogach czuję się już pewniej na drodze – piękne górskie krajobrazy z gęsto leżącymi obok siebie osiedlami mieszkaniowymi i porozrzucanymi pojedynczymi domami i podwórzami. Jest okres między zimą a wiosną – łąki są jeszcze szarobrązowe, drzewa na zboczach jeszcze gołe, choć słońce świeci tak, jakby już chciało wywabić tę zieleń. Widać, że wiele już odbudowano. I gdzieś między tym ciągle jeszcze pojedyncze ruiny, a to, co nie zostało odbudowane, rozpadło się i zarosło. Ślady wojny są w wielu miejscach widoczne, ale nie kłują już w oczy.

Goldene Kuppel
Moje pierwsze spojrzenie pada na złotą kopułę cerkwi prawosławnej w Bosanskiej Gradiszce. © Jörg Heidig

Być turystą przez chwilę

Potem docieramy do środkowej Bośni, piękny krajobraz z zalesionymi górami, małe miasteczka ze średniowiecznymi zamkami w dolinach rzecznych i górskie wioski po lewej i prawej stronie dużej rzeki. W Doboju opuszczamy serbską część Bośni. Maglaj to pierwszy przystanek w naszej podróży. Małe, ładne miasto nad Bosną ze starą twierdzą warowną i prześlicznym centrum. Swojego czasu często tu bywałem i pomimo, że pewna część miasta znacznie podczas wojny ucierpiała, można było sobie wyobrazić jego piękno. Teraz widzę, że miasto jest nie do rozpoznania. Spacerujemy, słyszę pierwsze od lat bośniackie słowa, robię zdjęcia pewnym budynkom i przypominam sobie, jak wyglądały ówcześnie. Zauważam, że na niektórych wyremontowanych budynkach użyteczności publicznej i na pomnikach wiszą szyldy Unii Europejskiej. Moja córka słyszy pierwszy raz w życiu muzułmańską modlitwę i podziwia ją. Czuję się trochę jak turysta, który właśnie wysiadł z autobusu i patrzy z podziwem, co po dwudziestu latach można zrobić z kraju, w którym była straszna wojna domowa. A potem robimy coś, co turysta w Bośni musi koniecznie zrobić: Idziemy do Ćevabdżinicy i zamawiamy Ćevapi. Te mięsne przysmaki można oczywiście kupić w supermarkecie i w naszej szerokości geograficznej, ale to nigdy nie będzie to, co dostaje się na talerzu w Bośni. W Ćevabdżinicy siedzą sami mężczyźni; kiedy wchodzimy, rozmowa cichnie. Wypowiadam pierwsze bośniackie słowa i wyraźnie się zacinam. Siadamy, rozglądamy się, a rozmowa znowu zaczyna się kleić. Chodzi o wysokość emerytur i że z państwowej emerytury ciężko wyżyć. Potem mówi się, kto z miasta wyjechał do Niemiec, a kto jeszcze próbuje załatwić konieczne papiery. Ćevapi jest doskonałe. Mojej córeczce smakuje przede wszystkim ciepły, nasączony oliwą pszenny placek.

Maglaj links
Maglaj rechts





Zabytkowa budowla mieszkalna (Uzeirbegov Konak) wg tradycyjnej konstrukcji bośniackich muzułmanów w Maglaju; po lewej – krótko po wojnie w zimie 1996/1997; po prawej – współcześnie.

Wyobrażenia i rozczarowania

To, o czym jeszcze nie wiem: rozmowy starszych panów w Ćevabdżinicy o tym, że za pieniądze, które się dostaje, ciężko wyżyć i że wielu chce stąd wyjechać, będą nam towarzyszyć przez całą podróż. Tak samo, jak z wrażeniem, że się jest turystą. Kilka dni później znów będę opuszczał ten kraj z bardzo mieszanymi uczuciami. Będę miał wrażenie, że dalej kocham ten kraj i tych ludzi, ale będę poruszony ich brakiem nadziei. Wieloma rzeczami będę też rozczarowany. Tam, gdzie jest rozczarowanie, musi przedtem być złudzenie. Już podczas mojej prawie trzyletniej misji w Bośni odnosiłem się krytycznie co do sensu i efektu pracy humanitarnej i pomocy w rozwoju. Ale za to pod koniec podróży zupełnie mnie otrzeźwi. Swojego czasu byłem szczęśliwy, że nie jestem żadnym z tych „oświeconych idealistów”, ale że mam raczej realne oczekiwania i pragmatyczne założenia. Owszem, i ja także wyobrażałem sobie mnóstwo innych rzeczy.

Wrażenie, jakbym nigdy stąd nie wyjechał


Ale powoli. Przed chwilą byliśmy właśnie turystami w Maglaju. Z powrotem do auta, pół godziny jazdy wzdłuż Bosny i dojeżdżamy do Begov Han, wioski, w której dwadzieścia lat temu spędziłem dwukrotnie lato i po trzykroć zimę. Mój niegdysiejszy kolega kupił jeden z tych domów, w których swego czasu żyli uchodźcy, dla których przybyliśmy wtedy w ramach naszej misji. Pierwsze wrażenie: Wszystko wygląda tak, jak wtedy, tylko dzieci nie ma. Kiedyś na wiejskim placu ciężko było naliczyć mniej niż dziesięcioro dzieci, a częściej dwadzieścioro i więcej. Teraz było ich dwoje. Zostaliśmy serdecznie przyjęci i, jak to się w Bośni robi, siadamy sobie, pijemy kawę i palimy. Przez moment nachodzi mnie wrażenie, jakbym stąd nigdy nie wyjechał. Zażyłe stosunki z moimi wcześniejszymi kolegami, wspomnienia naszej przyjaźni, spojrzenia i gesty, których tak dawno nie widziałem, a które natychmiast rozpoznaję. Ich historie: praca, dorastające dzieci, kupno domu, małżeństwo. Żyją, mimo że mało pieniędzy. W telewizorze leci serial: Piękna dama z bogatego domu zakochuje się w pięknym, skądinąd owianym tajemnicą facecie, który pracuje jako kierowca śmieciarki. W tle rozgrywają się intrygi inwestorów, którzy chcą biednym a uczciwym ludziom odebrać ich wioskę. Mój przyjaciel mówi: „Widzisz, to dla bośniackiego pracownika, żeby sobie wyobraził, że się w nim jakaś bogata piękność kiedyś zakocha”. Rozmawiamy dalej i potem rozmowa załamuje się. To nie jest tak, że słowa bez przerwy cisną się na język, kiedy się nawzajem nie widziało dwadzieścia lat. Na to trzeba czasu.

Nie ma nadziei?


Potem wyglądam przez okno. Bosna jeszcze płynie tam, gdzie płynęła wcześniej. Odkąd większość uchodźców odeszła, niektóre domy stoją puste i rozpadają się. Serbowie, którzy tu do czasu wojny żyli, już nie wrócili. Nie wiem, jak często wtedy siedziałem przy kawie, paliłem i gadałem. Kiedy o tym myślę, słowa powracają i rozmowa staje się płynniejsza. Opowiadam o wrażeniach przy wjeździe do kraju: że dużo nowych kościołów i meczetów, że odpowiednie tu symbole narodowe są bardzo widoczne, ale wydaje się, jakby w życiu ludzi niewiele się zmieniło. Domy wyglądają jak dawniej; no dobrze, jest kilka wyremontowanych domów, a w niektórych miejscach widać dużo inwestycji, ale jakoś… i nagle znajduję odpowiednie słowa: tak, jakby w kraju nie było nadziei. Tak jakby wtedy, po wojnie, była nadzieja, której teraz się nie odczuwa. To tylko wrażenie, ale próbuję znaleźć słowa, mogące to opisać. Mój przyjaciel mówi: „No tak, czego chcesz. Tak już jest. Tu nie ma nadziei. Kraj jest, jaki jest. Praca jest. Jak masz szczęście, to i z ubezpieczeniem. Ale tak czy owak, pensje i tak marne”. Opowiada dalej, jak pracuje, jak pracuje jego żona, że załatwili dzieciom szkołę i tak dalej i dalej. Pytam, co się stało z ludźmi, z którymi niegdyś pracowaliśmy. Większość wróciła, niektórzy z nich się odnaleźli, innym idzie bardzo źle.

Kto może, ten wyjeżdża


Potem pokazuje mi artykuł z danymi statystycznymi: Bośnia ma teraz trochę ponad trzy i pół miliona obywateli. Przed wojną było ich jeszcze cztery miliony i dwieście tysięcy. Tylko w ostatnich pięciu latach kraj opuściło więcej, niż sto siedemdziesiąt tysięcy ludzi (ok. pięćdziesiąt tysięcy rodzin). Zaintrygowało mnie to. „Zgadza się. Do tej pory widziałem mało dzieci” – mówię sobie i porządkuję dane: liczba urodzeń dalej spada z dotychczasowej wartości 1.36 dziecka na matkę. Niemcy w porównaniu: wartości utrzymywały się długo na poziomie 1.4 dziecka na matkę, a w ostatnich latach liczba ta wzrosła do 1.5. „Kto może, ten wyjeżdża” – mówi mój kolega. „Ludzie wyjeżdżają za granicę za pracą. Tutaj możesz się wysilać, jak bardzo chcesz. Jakoś idzie, ale tylko jakoś”. Potem mówi, że wiele firm ma problem ze znalezieniem pracowników. Skądś to znam. W niemieckich przedsiębiorstwach dużo się mówi o braku wykwalifikowanej siły roboczej i o braku atrakcyjnych miejsc pracy. Podczas mojej podróży dowiaduję się też w innych miejscach o sytuacji na rynku zatrudnienia i odnoszę wrażenie, że sytuacja na rynku pracy na Bałkanach jest znacznie gorsza niż w Niemczech.

Czy Wiktor Orban ma rację?


Następne dwa dni spędzamy na poszukiwaniu starych znajomych i przyjaciół. Mój kolega zna te miejsca i wie, dokąd się musimy udać. Wile dróg jest mi znajomych, ale do niektórych miejsc nie mógłbym sam trafić. Odwiedzamy Danijela Milicicia, młodego człowieka, i bardzo się cieszę, że go znów widzę. Wydaje się być zadowolony ze swego życia i ze swego małego warsztatu. Wypijamy piwo i to chyba najsmaczniejsze piwo w tej mojej podróży. Potem siedzimy u starego znajomego, którego właśnie odwiedza serbski sąsiad. Kiedy słyszy, że jestem z Niemiec i rozumiem jego język, pyta, czy pozwolę mu zadać sobie pytanie. Przytakuję, a on pyta: „Czy Wiktor Orban ma rację, czy nie?”

Danijel i ja
Danijel Milicić i ja podczas naszego ponownego spotkania po 20 latach: To było chyba najlepsze piwo podczas tej podróży. © Jörg Heidig

Z poziomu luksusu dobrze prosperujących instytucji

Po dwóch, trzech dniach jestem znów scalony z tym krajem, z jego życiem. Mówię płynniej, ale zauważam, że robię błędy. Ludzie cieszą się, że do nich przychodzimy. Niektórzy mało co się zmienili, inni wyraźnie się postarzeli. Jeden, którego miałem nadzieję spotkać, zmarł przed kilku tygodniami. Przypadek sprawił, że spotykam wdowę po nim i jedno z jego dzieci i mogę wyrazić im swoje współczucie. Jedna myśl mnie nie opuszcza. Zauważam, jak ważna tu jest rola rodziny. W kraju tak skorumpowanym jak Bośnia, gdzie w żadnym wypadku nie można polegać na instytucjach publicznych tak, jak w Niemczech, w kraju, w którym przeciętny Kowalski za mało zarabia, by dobrze żyć i aby być wsparciem dla rodziny. Podobnie jak na terenie ówczesnej NRD występuje pewna nostalgia za starymi czasami, albo za „czasem pokoju” (mam na myśli okres przed zjednoczeniem Niemiec, albo też postępującą globalizację), tak i tu w niektórych bośniackich domach widzę ciągle jeszcze zdjęcia Tity, partyzanckiego generała i późniejszego przywódcy Jugosławii. Socjalizm ze swoimi niekiedy radykalnymi instytucjami wydaje się wielu ludziom bardziej pożądany, niż skorumpowany nacjonalistyczny teatr, który teraz w Bośni sprawuje władzę.

W miastach jest inaczej


Moja córka trzymała się do tej pory dobrze. Bo to jest męczące, kiedy się ani słowa nie rozumie. Tu i tam bawi się z jakimś dzieckiem, albo jedna z naszych gospodyń ją bierze i razem gotują, piorą, albo grają. I podoba jej się oczywiście, że prawie wszystkie telewizory są włączone. Przy filmach animowanych nie ma znaczenia, czy się język rozumie, czy nie. Po trzech dniach odwiedzin u starych znajomych i przyjaciół już nam wystarczy. Wyruszamy w górską samotnię. Na Vlasicu, malowniczym paśmie górskim pośrodku Bośni, leży jeszcze pół metra śniegu. Znaleźliśmy sobie mały apartamencik, kupujemy chleb, szynkę i ser, spacerujemy, napawamy się ciszą i bośniackim jedzeniem – to piękny dzień i mała przerwa po tych wszystkich spotkaniach, rozmowach i przemyśleniach. Następnego dnia schodzimy z gór. Nasz następny przystanek to Travnik, moim zdaniem najpiękniejsze miasto Bośni. Tu wszystko się miesza: malownicze położenie pomiędzy wysokimi górami, stary zamek, dużo meczetów (niektóre bardzo ładne) i piękne domy. Miasteczko właściwie, ale pomimo tego pełne życia. Dobrze się siedzi w kawiarniach, a Ćevapi jest tu ponoć najlepsze w całej Bośni. Jest dobre, zauważamy to i my i pięknie jest spacerować po mieście, robić zakupy i przy niezwykle mocnym jak na koniec lutego popołudniowym słońcu usiąść sobie w małym parku. Wystarczy pójść do miasta, aby spotkać innych ludzi, myślę sobie. To dobrze robi po poruszających, ale niekiedy przygnębiających wrażeniach pierwszych dni.

Travnik 1
© Jörg Heidig





Travnik był w zamierzchłych czasach rezydencją namiestnika sułtańskiego. Dziś Travnik to małe, ale przepiękne miasto pomiędzy wysokimi górami. Miło nas opromieniło tym niezwykle ciepłym lutowym słońcem.

Piękno życia

W Travniku spotykam ciekawego rozmówcę. Nasz gospodarz to starszy pan, który wygląda na młodszego, niż jest. Zaczynamy rozmawiać, a kończymy dopiero po paru godzinach. Pisze powieść, z której czyta mi fragmenty. Słucham zaintrygowany; chodzi o piękne strony życia w Bośni. Tekst jest bardzo plastyczny i już widzę przede mną postacie, jak tańczą, rozmawiają, kochają, popadają w konflikty, odnajdują się w rzeczywistości wojennej i nie tracą nadziei. Poetycki język mojego interlokutora w pełni przenosi mnie w inne życie. Potem przechodzimy do filozofii. „Co miałbym napisać o wojnie? O wojnie nie ma co pisać. Długie lata siedziałem w okopach. Wiem, co to jest wojna, ale nie ma sensu o tym pisać. Jak się skończyła, poszedłem do moich serbskich i chorwackich znajomych i podałem im znowu rękę. Mnie wszystko jedno, w co wierzysz, a jeśli nie, to też jest w porządku. Pisać chcę tylko o miłości. O innych sprawach nie ma co pisać. Jestem już starszy, a jak się ma tyle lat, co ja, to już nieważne jest wszystko poza pięknem życia i miłością. Nikt nie słyszał, żebym narzekał, na to sobie nigdy nie pozwalałem” – mówi i przy ostatnich słowach spogląda na swoją żonę. Długo jeszcze mówi, aż w końcu go rozumiem: Tu ktoś ma nadzieję, tu się ktoś nie poddał. I nagle mój obraz Bośni staje się pełny, nagle widzę to znów, piękny kraj z jego mieszkańcami, lekko melancholijnymi, czasem dziwnie wybuchowymi, zafascynowanymi i jakoś nie poddającymi się. Beznadzieja wisi nad krajem, jak zasłona mgielna albo szara zawiesina, no i tak, ta bieda, którą w niektórych miejscach widziałem, bardzo mnie ubodła. Ale pod tym kwitnie piękno bośniackiego życia. Pytanie tylko, czy człowiek się tej beznadziei podda, czy też nie. Tu, aby mieć nadzieję, trzeba więcej siły, niż np. w Niemczech, wyobrażam sobie, ale potem mówię: „Wie Pan co, myślę, że ludzie z zachodnich krajów mają jeden problem. Nie wierzą zbytnio już, są wprawdzie wolni, ale brak im nadziei, która by ich wiązała”. Mój rozmówca przytakuje, uśmiecha się, a ja rozumiem, że aby mieć nadzieję, trzeba choć trochę wierzyć.

Co zostało po naszej pracy


Następnego dnia, kiedy się żegnamy, myślę sobie, że wkrótce muszę znów przyjechać do Travnika i dowiedzieć się, czy mądry pan wydrukował już swą książkę. Chciałbym mieć jeden egzemplarz. Rozpoczął się ostatni dzień naszej podróży i odwiedzamy mojego dawnego kolegę, Żeljko Cumbo w Zenice, mieście, w którym swego czasu mieliśmy biuro. Cieszę się, że go spotkam, ostatecznie byliśmy przez trzy lata kolegami. Szybko się relacjonuje te ostatnie dwadzieścia lat. Co robiłeś, co ja robiłem. Żeljko jest inżynierem i specjalistą w fabryce śrutu i jeździ po całym świecie. A potem? Potem podsumowujemy naszą dotychczasową pracę. I wcale to dobrze nie wygląda. Oczywiście, że coś zostało z większości projektów infrastruktury. Ale z większego projektu mieszkaniowego dla Rzymu nie zostało nawet ani cegiełki. A przedsiębiorstwa gwarantujące zyski w wielu wypadkach ściągnęły na siebie kłopoty. Jeden chłop dostał cielną krowę i miał pierwszą jałówkę przekazać następnym chłopom. Nagle okazało się, że albo jest szczególnie dużo byczków, albo młode zdychały, albo też i krowa. A praca na rzecz wolności? Kiedyś, tak jak i dziś takie starania są zmiatane przez nacjonalizm. „Tu nie ma wojny tylko dlatego, że oni siedzą na kupie forsy” – mówi mój kolega mając na myśli Unię Europejską. „Zawsze, jeśli chodzi o pieniądze, trzech prezesów się zgadza i są grzeczni przez jakiś czas. Ale poza tym tu są tylko waśnie i korupcja”. A potem słyszę to, co już w poprzednich dniach często słyszałem: Kto może, ten wyjeżdża.

Syndrom posthumanitarny


Wyjaśniam, że w pierwszych dniach mej podróży w niektórych miejscach byłem całkowicie zszokowany tym, że niektórym moim znajomym powodzi się gorzej, niż swego czasu w okolicznościach opieki i pomocy humanitarnej. Interesujące jest to, co dociera do moich uszu: Z jednej strony przez korupcję miało znikać dużo pieniędzy i przez to nie dochodzą one do tych, którzy ich potrzebują, np. do weteranów wojennych. Od lat miały mieć miejsce protesty, a krótko przed wyborami były obietnice, ale potem wszystko było jak dawniej. A potem mój kolega zaskakuje mnie terminem „syndrom posthumanitarny”. Miałem swego czasu wrażenie, że niektórzy uchodźcy przyzwyczajają się do opieki ze strony organizacji humanitarnych i, kiedy pomoc ostatecznie wygasa, rozwija się u nich postawa roszczeniowa. Po moim powrocie opisałem to jako „kulturę zależności”, czyli rodzaju przyzwyczajenia się do zależności. Mój kolega ma na myśli mianowicie, że większa część całej generacji jest tym syndromem dotknięta, a to są ci, którzy krótko po wojnie byli jeszcze dziećmi lub młodocianymi. Podczas wieloletniej pomocy humanitarnej mogliby się tak przyzwyczaić do tzw. „datków” (Donacije), że przez to obniżyłaby się ich własna zdolność do samodzielności i inicjatywy. Tak, jak podczas rozmowy w Travniku, tak i teraz mam wrażenie, ze w obliczu korupcji i instytucji, które są sprawne tylko w określonych warunkach, chodzi o to czy człowiek pozostanie wierny swoim ideom, czy też da się ponieść powszechnie panującej niepewności i beznadziei: „Przyjrzyj się, żyjesz swoim życiem tak dobrze, jak się tylko da. Myślę tylko o pięciu latach z wyprzedzeniem. Nie opłaca się dogłębnie planować”.

Nowi uchodźcy


Po wielu dniach, otoczona obcym językiem, Johanna zaczyna się niecierpliwić. Wie, że jeszcze dziś jedziemy do domu i wielokrotnie mnie prosi, żebyśmy już jechali. Siedzimy przed kawiarnią w słońcu, zaraz będziemy się żegnać, przebiega obok nas bezdomny pies. Opowiadam moim kolegom, że Johanna w ciągu ostatnich dni mówiła wiele razy, że jak będzie duża, to przyjedzie do Bośni i weźmie ze sobą do Niemiec dużo wolno żyjących psów, aby im tam stworzyć dom. „To nowi uchodźcy” – śmieje się mój kolega i wyjaśnia, że w Bośni jest wiele organizacji, które w dużych miastach wyłapują bezpańskie psy, szczepią je i transportują do Europy Zachodniej. Szefowie tych organizacji zostali bardzo bogaci i czasem się zdarza, że w mieście nie ma już żadnych psów, dlatego trzeba przywozić nowe bezpańskie psy z górskich wiosek. Śmieję się serdecznie. Opowiastka przypomina mi mój własny idealizm: Tak, trzeba sobie to wszystko wymyślić, aby wykonać całą pracę. I kiedy sobie o tym myślę, staję się wśród idealistów raczej pragmatykiem – ja także byłem idealistą i widziałem Bośnię taką, jaką chciałem widzieć, a nie taką, jaką była.

Pożegnalne rozmyślania


Żegnamy się serdecznie, przed nami powrót do domu. Dla mnie to długa droga pełna przemyśleń – przemyśleń dotyczących kraju, który dobrze znam i którego językiem mówię, ale jak widać nie znam go tak dobrze, albo przynajmniej wtedy nie znałem go całkiem. To, jak widzimy rzeczy, więcej mówi o nas samych, aniżeli o nich. Rozmyślam o sensie i bezsensie pomocy humanitarnej i przede wszystkim o skutkach tzw. „pracy na rzecz rozwoju”. Muszę myśleć o przyszłości Europy i o pytaniu, co nas w niej razem trzyma. Chodzi mi po głowie natrętna myśl, jak dobrze mamy, jak pewnie i zgodnie z planem żyjemy i jak łatwo przychodzi nam wszystko poddawać w wątpliwość i obrzucać się wzajemnie inwektywami typu „nazista” lub „zasyfiony zielony lewacki aktywista”. I na koniec myślę o pytaniu, co się ze mną swego czasu stało i jak mnie te ówczesne pięć sezonów (dwa letnie i trzy zimowe) zmieniły. Opuszczam Bośnię z wrażeniem, że ten kraj i tych ludzi ciągle kocham i z pragnieniem, aby tu wkrótce znów przyjechać – mimo pewnej dozy cichego niepokoju, który mnie podczas tej podróży rzadko opuszczał.

1920 J IMG 6371
1920 J IMG 6367
1920 J IMG 6173